Hej. Jak zazwyczaj, posta tego piszę w dosyć dużych emocjach, których pewnie po mnie nie widać na pierwszy rzut oka. Do rzeczy.
Będzie to prawdopodobnie bardzo chaotyczny tekst, ale chyba mi to wybaczycie, co? ;)
Odkąd pamiętam, zawsze byłam tą może nie najgorszą, ale nikt nigdy nie mówił mi, że jestem najmądrzejsza, że jestem najpiękniejsza. Nie pamiętam nic takiego. W szkole było jeszcze gorzej. Od dziecka byłam "większa" i wzwyż i wszerz niestety też. Cóż. Odziedziczyłam budowę ciała po kobietach z rodziny taty + byłam często zmuszana do jedzenia nawet kiedy byłam już pełna i efekty tego mamy do dziś.
Za najmniejszy błąd byłam karcona. Nie byłam bita, ale to były bardziej kary psychiczno-emocjonalne jeśli mogę to tak nazwać. Jak to przyniosłaś 4, przecież jesteś zdolna ale leniwa i mogłaś nauczyć się na 5. Jak to nie zjesz obiadu, wiem, że nienawidzisz wątróbki, ale to po co ja to robiłem/am, nie będę wyrzucać, masz zjeść albo nic innego nie dostaniesz.
I nie dostałam.
Jadłam do następnego dnia żelki, które na szczęście dostałam od cioci i schowałam w pokoju. (Chyba dlatego nienawidzę żelków.)
Moje poczucie własnej wartości zawsze było bardzo zaburzone. Próbowałam je "naprawić" w bardzo głupi (jak dziś to widzę z perspektywy czasu) sposób. Pomagało. Na chwilę.
Zawsze byłam trochę innym dzieckiem. Wolałam czytać atlasy i encyklopedie zamiast zwykłych książek, zawsze chciałam być najlepsza, żeby wszystkim udowodnić, że potrafię. Skończyło się to siedzeniem nad ręcznie pisanymi notatkami z historii po 12 stron/temat, spędzaniem po 6-10h nad nauką i przynoszeniem pał. Nikt nie kumał, że to nie była moja wina i naprawdę cała klasa miała problem, dopóki moja mama osobiście nie poszła na zebranie i zrozumiała, dlaczego to wszystko tak wyglądało. Zmieniłam klasę.
Szło mi dużo, dużo lepiej, ale doszły tu problemy ze.. Ekhm. "Związkiem".
Zawsze byłam romantyczką, zawsze marzyłam o super imprezie ślubnej, o idealnym facecie i idealnym życiu bez wad. Ta relacja zmieniła mnie (stety albo niestety, zależy jak patrzeć) o 180 stopni. Byłam w stanie poświęcić wszystko. Dosłownie.
W domu też nie działo się wtedy za dobrze. Delikatnie rzecz ujmując.
Czułam się najgorzej. Sama ze sobą. Z tamtego okresu nie pamiętam prawie nic. Oprócz katowania jednego mega depresyjnego kawałka w kółko i w kółko i w kółko... Siedząc na łóżku i gapiąc się w sufit. Wymazałam z głowy jakieś 90% tego, co wtedy się działo.
Przez to wszystko nie zdałam takich matur, jakie kiedyś miałam aspirację zdawać. Nie zdałam rozszerzonej matematyki, nie zdałam matury z drugiego języka... A zaraz potem mój związek się zakończył. Dość brutalnie. I to był cios.
Ktoś wtedy powiedział mi "Weź się w garść, jesteś mega dziewczyną, która nie ma siana w głowie a traktujesz siebie jak najgorsze zło." I te słowa zawsze przypominam sobie w tych najgorszych momentach.
Wtedy wszystko się zmieniło, łącznie ze mną. Postanowiłam w końcu ogarnąć swoje życie, nie dbałam o ludzi wokół, stawiałam zawsze na siebie. Uznałam w głębi ducha, że skoro i tak nie jestem niczego warta to nie muszę się starać o relacje z ludźmi, bo na dłuższą metę i tak nikt ze mną nie wytrzyma, więc co mi stoi na drodze? ;)
Miałam dobrą minę do złej gry. Nienawidziłam większości aspektów swojego życia, stałam się pracoholikiem (i nadal się z tego leczę), za dnia byłam uśmiechnięta, kontaktowa i rozmowna, a jak przychodził wieczór przychodził alkohol i pół nocy spędzałam na mokrej od łez poduszce.
Postanowiłam że choćby nie wiem co, nie dam po sobie poznać, że coś co ktoś mi mówi mnie boli. Że będę ze stali dla wszystkich mimo, że w środku byłam watą. Gąbką, która wchłaniała wszystko i nie dało się jej wyżąć. Do tej pory masa złych rzeczy czasem zakłóca mi sen.
Wtedy pojawił się Damian. I znów, masa rzeczy zmieniła się o 180 stopni. Mam faceta, z którym jest mi wręcz idealnie. Mam takie życie, jakie zawsze chciałam mieć. No, tak w 80%, bo jeszcze kilka rzeczy trzeba dopracować ;)
Dopiero przy nim na serio nauczyłam się mieć gdzieś to, co inni o mnie mówią. Przestałam być gąbką. :) Albo stałam się dobrą gąbką, taką, która wchłania tylko dobre rzeczy.
Nie znaczy to, że moja samoocena nagle skoczyła do góry o milion schodków. Oj nie. Nadal mam dni, że czuję się jak kupa, myślę, co mogę zmienić w swoim wyglądzie, zachowaniu. Ale mam też tę świadomość, że nie muszę tego robić, że nie muszę nikomu nic udowadniać, bo jest ktoś, kto akceptuje mnie w 100%. Że jest ktoś, przy kim mogę wrócić pijana do domu, ryczeć przez 3h i wydzierać się jaka jestem beznadziejna i jakie beznadziejne rzeczy w życiu zrobiłam a ten ktoś powie chodź, uspokój się, jest git... I jest. Po prostu jest, mimo wszystko.
Niestety nadal znajdują się osoby, które traktują mnie jak śmiecia. Nie bójmy się konkretnych określeń. Osoby, które mają mnie za nic z różnych powodów. Z powodu pochodzenia, z powodu tego, że moi rodzice są po rozwodzie i mają swoje życia. Z powodu tego, że nie będę komuś całować stóp, jeśli traktuje mnie jak gówno. Z powodu tego, że mówię, co myślę. Wiadomo, w granicach rozsądku, ale jednak.
Będzie to prawdopodobnie bardzo chaotyczny tekst, ale chyba mi to wybaczycie, co? ;)
Odkąd pamiętam, zawsze byłam tą może nie najgorszą, ale nikt nigdy nie mówił mi, że jestem najmądrzejsza, że jestem najpiękniejsza. Nie pamiętam nic takiego. W szkole było jeszcze gorzej. Od dziecka byłam "większa" i wzwyż i wszerz niestety też. Cóż. Odziedziczyłam budowę ciała po kobietach z rodziny taty + byłam często zmuszana do jedzenia nawet kiedy byłam już pełna i efekty tego mamy do dziś.
Za najmniejszy błąd byłam karcona. Nie byłam bita, ale to były bardziej kary psychiczno-emocjonalne jeśli mogę to tak nazwać. Jak to przyniosłaś 4, przecież jesteś zdolna ale leniwa i mogłaś nauczyć się na 5. Jak to nie zjesz obiadu, wiem, że nienawidzisz wątróbki, ale to po co ja to robiłem/am, nie będę wyrzucać, masz zjeść albo nic innego nie dostaniesz.
I nie dostałam.
Jadłam do następnego dnia żelki, które na szczęście dostałam od cioci i schowałam w pokoju. (Chyba dlatego nienawidzę żelków.)
Moje poczucie własnej wartości zawsze było bardzo zaburzone. Próbowałam je "naprawić" w bardzo głupi (jak dziś to widzę z perspektywy czasu) sposób. Pomagało. Na chwilę.
Zawsze byłam trochę innym dzieckiem. Wolałam czytać atlasy i encyklopedie zamiast zwykłych książek, zawsze chciałam być najlepsza, żeby wszystkim udowodnić, że potrafię. Skończyło się to siedzeniem nad ręcznie pisanymi notatkami z historii po 12 stron/temat, spędzaniem po 6-10h nad nauką i przynoszeniem pał. Nikt nie kumał, że to nie była moja wina i naprawdę cała klasa miała problem, dopóki moja mama osobiście nie poszła na zebranie i zrozumiała, dlaczego to wszystko tak wyglądało. Zmieniłam klasę.
Szło mi dużo, dużo lepiej, ale doszły tu problemy ze.. Ekhm. "Związkiem".
Zawsze byłam romantyczką, zawsze marzyłam o super imprezie ślubnej, o idealnym facecie i idealnym życiu bez wad. Ta relacja zmieniła mnie (stety albo niestety, zależy jak patrzeć) o 180 stopni. Byłam w stanie poświęcić wszystko. Dosłownie.
W domu też nie działo się wtedy za dobrze. Delikatnie rzecz ujmując.
Czułam się najgorzej. Sama ze sobą. Z tamtego okresu nie pamiętam prawie nic. Oprócz katowania jednego mega depresyjnego kawałka w kółko i w kółko i w kółko... Siedząc na łóżku i gapiąc się w sufit. Wymazałam z głowy jakieś 90% tego, co wtedy się działo.
Przez to wszystko nie zdałam takich matur, jakie kiedyś miałam aspirację zdawać. Nie zdałam rozszerzonej matematyki, nie zdałam matury z drugiego języka... A zaraz potem mój związek się zakończył. Dość brutalnie. I to był cios.
Ktoś wtedy powiedział mi "Weź się w garść, jesteś mega dziewczyną, która nie ma siana w głowie a traktujesz siebie jak najgorsze zło." I te słowa zawsze przypominam sobie w tych najgorszych momentach.
Wtedy wszystko się zmieniło, łącznie ze mną. Postanowiłam w końcu ogarnąć swoje życie, nie dbałam o ludzi wokół, stawiałam zawsze na siebie. Uznałam w głębi ducha, że skoro i tak nie jestem niczego warta to nie muszę się starać o relacje z ludźmi, bo na dłuższą metę i tak nikt ze mną nie wytrzyma, więc co mi stoi na drodze? ;)
Miałam dobrą minę do złej gry. Nienawidziłam większości aspektów swojego życia, stałam się pracoholikiem (i nadal się z tego leczę), za dnia byłam uśmiechnięta, kontaktowa i rozmowna, a jak przychodził wieczór przychodził alkohol i pół nocy spędzałam na mokrej od łez poduszce.
Postanowiłam że choćby nie wiem co, nie dam po sobie poznać, że coś co ktoś mi mówi mnie boli. Że będę ze stali dla wszystkich mimo, że w środku byłam watą. Gąbką, która wchłaniała wszystko i nie dało się jej wyżąć. Do tej pory masa złych rzeczy czasem zakłóca mi sen.
Wtedy pojawił się Damian. I znów, masa rzeczy zmieniła się o 180 stopni. Mam faceta, z którym jest mi wręcz idealnie. Mam takie życie, jakie zawsze chciałam mieć. No, tak w 80%, bo jeszcze kilka rzeczy trzeba dopracować ;)
Dopiero przy nim na serio nauczyłam się mieć gdzieś to, co inni o mnie mówią. Przestałam być gąbką. :) Albo stałam się dobrą gąbką, taką, która wchłania tylko dobre rzeczy.
Nie znaczy to, że moja samoocena nagle skoczyła do góry o milion schodków. Oj nie. Nadal mam dni, że czuję się jak kupa, myślę, co mogę zmienić w swoim wyglądzie, zachowaniu. Ale mam też tę świadomość, że nie muszę tego robić, że nie muszę nikomu nic udowadniać, bo jest ktoś, kto akceptuje mnie w 100%. Że jest ktoś, przy kim mogę wrócić pijana do domu, ryczeć przez 3h i wydzierać się jaka jestem beznadziejna i jakie beznadziejne rzeczy w życiu zrobiłam a ten ktoś powie chodź, uspokój się, jest git... I jest. Po prostu jest, mimo wszystko.
Niestety nadal znajdują się osoby, które traktują mnie jak śmiecia. Nie bójmy się konkretnych określeń. Osoby, które mają mnie za nic z różnych powodów. Z powodu pochodzenia, z powodu tego, że moi rodzice są po rozwodzie i mają swoje życia. Z powodu tego, że nie będę komuś całować stóp, jeśli traktuje mnie jak gówno. Z powodu tego, że mówię, co myślę. Wiadomo, w granicach rozsądku, ale jednak.
Doceniajcie ludzi, których macie zawsze obok, niezależnie od sytuacji, miejsca czy samopoczucia.
Komentarze
Prześlij komentarz