Kiedyś zawsze myślałam, że ludzie powinni mnie widzieć taką, jaka jestem, a nie taką, jakie mam ubrania, buty czy fryzurę.
Mama zawsze próbowała kupować mi sukienki, pantofelki... Nie wyszło :D Nigdy nie byłam różową księżniczką, a kiedy miałam 5 lat, poszliśmy do cioci na wesele. Mama kupiła mi cudne (tak, do tej pory twierdzę, że miały cudny kolor :D) pantofelki. Butelkowa zieleń.
Wytrzymałam w nich chyba 3h z tego co pamiętam, minę na zdjęciach mam zbuntowanego niezadowolonego diabełka a z wesela wyszliśmy bo płakałam, że bolą mnie stopy... Eh. :D
Odkąd pamiętam, zawsze wolałam sportowe buty, nawet uparłam się na sportową spódniczkę...
Od zawsze byłam "większa" od reszty dzieci - wyższa, ale i pulchniejsza. A właściwie odkąd moja chrzestna pokazała mi swój barek (wiecie, taki w klasycznej meblościance) wypełniony od góry do dołu, od lewej do prawej czekoladami, batonami i Bóg wie czym jeszcze... A potem usmażyła mi górę naleśników. (Zawsze sobie wmawiałam, że to nie moja wina, że tak wyglądam :P)
O ile w podstawówce nosiłam jeszcze w miarę to, co mi kazano, tak od gimnazjum... Założenie dżinsów było dla mnie świętem i czułam się wtedy jak co najmniej modelka na wybiegu :P Nienawidziłam obcisłych ubrań, czułam się w nich jak ludzik Michelin.
Przez to też byłam bardzo gnębiona. Przez to, że jestem większa, przez to, że wolałam nosić dresy lub chociaż materiałowe, luźne spodnie. Przez to, że lepiej dogadywałam się z chłopakami, bo nie miał dla mnie znaczenia makijaż, najlepsze ubrania, przekombinowane fryzury w których tylko mi gorąco.
Ja zawsze cieszyłam się z najfajniejszych "adidasów" z targu, podczas gdy dla moich rówieśników plecak z Nike czy buty z Adidasa były codziennością. Ale wiecie co? Nie narzekałam. Nigdy nie zależało mi na pieniądzach, nigdy nie zazdrościłam im tego wszystkiego. Zawsze najważniejsza była dla mnie wygoda, a że jestem z tych, co buty niszczą bardzo szybko zwyczajnie szkoda mi pieniędzy na markowe ;)
W liceum... Nie było lepiej ;) Trafiłam do klasy, która była pół na pół: dzieciaki, które miały wszystko, bo ich rodzice byli KIMŚ i dzieciaki, których rodziny miały tyle, co na chleb do przysłowiowego pierwszego. Ja byłam kimś pomiędzy. Dzieciaki z bogatych rodzin patrzyły na mnie z góry, zawsze. Nienawidziłam tego. Ale nie tego, że byłam od nich biedniejsza, tylko tego, że dla nich pieniądze są tak ważne i nie potrafią docenić człowieka jako tego, kim jest, a nie ile ma.
Wyobraźcie więc sobie jak dużym wyzwaniem było dla mnie to, że podjęłam kiedyś pracę, w której musiałam być w dżinsach i białej koszuli... 😅
Czy to, że wolę założyć szorty, zwykły T-shirt i dużą koszulę czyni mnie gorszym człowiekiem? Czy robi to ze mnie niepełnowartościową kobietę? Bawi mnie bardzo takie podejście.
99% swojego życia ubieram się tak, żeby było mi wygodnie. 1% to takie dni, kiedy mam ochotę się "wystroić" - sukienka i trampki czy dżinsy i obcisły T-shirt.
Na codzień się nie maluję. Nie czuję takiej potrzeby. Dobrze się czuję z tym, jak wyglądam, makijaż to dla mnie sprawa okazjonalna ;) Inna kwestia, że nienawidzę go zmywać... :p
Mama zawsze próbowała kupować mi sukienki, pantofelki... Nie wyszło :D Nigdy nie byłam różową księżniczką, a kiedy miałam 5 lat, poszliśmy do cioci na wesele. Mama kupiła mi cudne (tak, do tej pory twierdzę, że miały cudny kolor :D) pantofelki. Butelkowa zieleń.
Wytrzymałam w nich chyba 3h z tego co pamiętam, minę na zdjęciach mam zbuntowanego niezadowolonego diabełka a z wesela wyszliśmy bo płakałam, że bolą mnie stopy... Eh. :D
Odkąd pamiętam, zawsze wolałam sportowe buty, nawet uparłam się na sportową spódniczkę...
Od zawsze byłam "większa" od reszty dzieci - wyższa, ale i pulchniejsza. A właściwie odkąd moja chrzestna pokazała mi swój barek (wiecie, taki w klasycznej meblościance) wypełniony od góry do dołu, od lewej do prawej czekoladami, batonami i Bóg wie czym jeszcze... A potem usmażyła mi górę naleśników. (Zawsze sobie wmawiałam, że to nie moja wina, że tak wyglądam :P)
O ile w podstawówce nosiłam jeszcze w miarę to, co mi kazano, tak od gimnazjum... Założenie dżinsów było dla mnie świętem i czułam się wtedy jak co najmniej modelka na wybiegu :P Nienawidziłam obcisłych ubrań, czułam się w nich jak ludzik Michelin.
Przez to też byłam bardzo gnębiona. Przez to, że jestem większa, przez to, że wolałam nosić dresy lub chociaż materiałowe, luźne spodnie. Przez to, że lepiej dogadywałam się z chłopakami, bo nie miał dla mnie znaczenia makijaż, najlepsze ubrania, przekombinowane fryzury w których tylko mi gorąco.
Ja zawsze cieszyłam się z najfajniejszych "adidasów" z targu, podczas gdy dla moich rówieśników plecak z Nike czy buty z Adidasa były codziennością. Ale wiecie co? Nie narzekałam. Nigdy nie zależało mi na pieniądzach, nigdy nie zazdrościłam im tego wszystkiego. Zawsze najważniejsza była dla mnie wygoda, a że jestem z tych, co buty niszczą bardzo szybko zwyczajnie szkoda mi pieniędzy na markowe ;)
W liceum... Nie było lepiej ;) Trafiłam do klasy, która była pół na pół: dzieciaki, które miały wszystko, bo ich rodzice byli KIMŚ i dzieciaki, których rodziny miały tyle, co na chleb do przysłowiowego pierwszego. Ja byłam kimś pomiędzy. Dzieciaki z bogatych rodzin patrzyły na mnie z góry, zawsze. Nienawidziłam tego. Ale nie tego, że byłam od nich biedniejsza, tylko tego, że dla nich pieniądze są tak ważne i nie potrafią docenić człowieka jako tego, kim jest, a nie ile ma.
Wyobraźcie więc sobie jak dużym wyzwaniem było dla mnie to, że podjęłam kiedyś pracę, w której musiałam być w dżinsach i białej koszuli... 😅
Czy to, że wolę założyć szorty, zwykły T-shirt i dużą koszulę czyni mnie gorszym człowiekiem? Czy robi to ze mnie niepełnowartościową kobietę? Bawi mnie bardzo takie podejście.
99% swojego życia ubieram się tak, żeby było mi wygodnie. 1% to takie dni, kiedy mam ochotę się "wystroić" - sukienka i trampki czy dżinsy i obcisły T-shirt.
Na codzień się nie maluję. Nie czuję takiej potrzeby. Dobrze się czuję z tym, jak wyglądam, makijaż to dla mnie sprawa okazjonalna ;) Inna kwestia, że nienawidzę go zmywać... :p
Czy to źle? :)
Do tej pory niestety czasami jestem krytykowana za to, jak wyglądam. Babochłop, lesba pewnie, grubas... Nie raz i nie dwa słyszałam różne, naprawdę różne określenia na swój temat.
Ale wiecie co? I don't care. Naprawdę. Ważne jest to, żebyś Ty siebie kochał, nie, żeby inni Cię uwielbiali.
Podjęłam niedawno decyzję, że nie będę się zmieniać na siłę. Nie będę się kisić w sukience, jeśli wiem, że jest mi w niej duszno i niewygodnie ;)
Zawsze uważałam, że ubiór to tylko dodatek.
Kocham siebie, nie potrzebuję do tego nie wiadomo jak obcisłych, świecących, krótkich czy ultraseksownych ubrań. Jestem sobą i za to zawsze się trochę podziwiałam ;)
Jestem jaka jestem, jak coś zacznie mnie w sobie denerwować to po prostu to zmienię, ale dla siebie, nie dla kogoś innego. Jak uznam, że jestem za "duża" to zacznę ćwiczyć i schudnę. Ale dopóki dobrze się czuję w swoim ciele i dopóki nie zagraża nikomu to, jak wyglądam - po co? :) Nic na siłę!
Będę chodzić w dresie, będę chodzić w szerszych koszulkach niż powinnam. Siebie kocham, ten, kto mnie kocha - robi to mimo tego, czy jestem wystrojona jak na wybieg czy w starej rozciągniętej piżamie. Reszta mnie nie interesuje ;)
Akceptujcie siebie, macie jedno życie, po co je tracić na nienawiść do swojego ciała i katowanie się dietami i niewygodnymi dżinsami :D
Bardzo przy okazji dziękuję najlepszej Ani z bloga aniamaluje za to, jakim jest człowiekiem i jak w prosty sposób potrafi mówić na różne czasami kontrowersyjne tematy :) Dziękuję za inspirację! 💓
PS. Pamiętajcie proszę, że pisząc o wszystkich ludziach umieszczonych w tym poście nie miałam na myśli nikogo konkretnego, tylko trochę zgeneralizowałam :)
PS2. Wiedzcie też, że nikogo nie krytykuję. Jeśli jesteś kobietą, która lubi nosić obcisłe ubrania i sukienki - śmiało, jeśli tylko dobrze się z tym czujesz 💓
Komentarze
Prześlij komentarz